Przez Baile Herculane
(O początku tej wyrypy czytaj tu) Wreszcie deszcz ustąpił. Ruszamy. Jest 5.30, w niedzielę dnia 30 lipca 2006 roku. Przechodzimy mostem na wschodnią stronę rzeki nazywającej się Bela Reca– tak, to po rumuńskiu – i rozglądamy się. Gdzieś tu powinien być początek szlaku grzbietowego. Idziemy drogą, idziemy… aż wreszcie zdajemy sobie sprawę, że wejście na szlak zostało daleko za nami. Rzut oka na szkice okolicy- mapami to tego nazwać się nie da – i decydujemy się wędrować do samego Baile Herculane, a dopiero stamtąd szlakiem w górę w rejon Izvorul Elizabeta.
Asfaltową drogą wzdłuż rzeki Cerna wędrujemy w skwarze kilka kilometrów mijając wioskę Pecinisca łączącą się z samym Baile, a administracyjnie będącą jego częścią. Tęsknimy już za szczytami i połoninami, toteż Baile Herculane mijamy dość szybko wypatrując właściwego szlaku podejścia na grzbiet. Nie zauważamy w ogóle dawnej świetności tego kurortu. W północnej części uzdrowiska przechodzimy przez kładkę na zachodni brzeg Cernej i po krętych schodach – tędy biegnie szlak żółtego kółka- wspinamy się na Platoul Coronini. Idziemy wyraźną ścieżką w kierunku gospodarstwa i…trafiamy na płot, a znaków szlaku już nie widzimy. Brak map zaczął dawać się nam we znaki- szkice, którymi dysponujemy “coś” pokazują, ale co? Zresztą od czasu ich sporządzenia sporo się mogło zmienić.
W poszukiwaniu Poiana cu Peri
W polskich warunkach poszlibyśmy po prostu “tam gdzie wszyscy”, ale tu nie ma żadnych wszystkich – w ogóle nie ma turystów. Trzeba działać samodzielnie- skręcamy w ścieżynkę prowadzącą w lewo przez otwartą furtkę, z nadzieją, że poprowadzi nas stopniowo w górę. Jednak po kilkudziesięciu metrach ścieżka schodzi w dół, przecina strumień i …zanika. Stok po przeciwnej stronie strumienia jest bardzo stromy- wiemy, że tam w górze czeka na nas niemal płaski grzbiet, po którym prowadzi główny szlak czerwonego paska, ale przecież nie będziemy drapać się niemal pionowo w górę!
Wypatrując innej “drogi” spostrzegamy jakby zarys ścieżynki prowadzącej w górę strumyka po naszej stronie. Pełni nadziei ruszamy. Niestety, po około 50 metrach docieramy do niszy źródliskowej otoczonej stokami stromszymi niż wcześniej. Ani śladu jakowegoś płaiku. Cofamy się do miejsca, w którym dotarliśmy wcześniej do strumienia i przechodzimy na jego drugą stronę. Tam zauważamy drogę biegnącą wzdłuż stoku. Może za zakrętem pobiegnie nieco w górę i na północ? Licząc na to śmiało nią kroczymy…niedługo, bowiem już po stu metrach droga zaczyna się obniżać i sprowadzać nas w rejon, który przed dwiema godzinami opuściliśmy.
Zdesperowani, wiedząc, że kilkaset metrów wyżej czeka na nas szlak grzbietowy, atakujemy stromy stok “na wprost”. Łapiąc się krzewów i gałęzi niskich drzew ryjemy nosami po zbitej, pylastej glebie. Gdy tylko nieco się “wypłaszcza” serce bije radośniej- to już grzbiet! Ależ skąd- serce nadal bije mocno, ale nie z radości- widzimy, że czeka nas jeszcze stromsze podejście. Zapewne trwało to krótko, ale nam ten czas bardzo się dłużył- tak stromo z tak ciężkim, przygotowanym na trzytygodniową wędrówkę, plecakiem jeszcze nie szedłem. Wreszcie- gdy już wypluwam płuca- koniec stromizny. Wędrujemy teraz grzbietem przez las wypatrując miejsca na biwak. Przechodzimy przez kamienistą kulminację grzbietu – na określenie “szczyt” to to nie zasługuje – spotykając dochodzące z prawej znaki żółtego kółka. Ze szkicu wiemy, że gdzieś tu winna być polana, a nieco niżej źródło- wymarzone miejsce biwaku. Przed nami poprzez drzewa prześwituje blask słońca – tak, to polana!
Na polanie
Po chwili wkraczamy na wąską, lecz długą grzbietową polanę – Poiana cu Peri. Rozglądamy się za odpowiednim na biwak miejscem. Na szczęście grzbiet jest na tyle równy i szeroki, że przychodzi nam to bez trudu. Jedyny problem to plątanina wysokich traw i innego chwastowego badziewia. Nie powiem- tak bujna roślinność ma swój urok, ale podłoga namiotu- a zwłaszcza nasze plecy- lubią podłoże płaskie i w miarę miękkie zarazem. W upatrzonym miejscu zrzucamy wreszcie ciążące nam plecaki, nie wiedząc w zasadzie czy od kilku godzin bardziej doskwierał nam ich ciężar czy upał. Tak- jest bardzo gorąco i duszno- “parówa” jak mawia wspóltowarzysz wędrówki- Robert. Rozbijamy namioty, wybebeszamy plecaki- segregujemy zawartość- to dziś na obiad, to na kolację, w tym śpimy itd. Nie będzie jednak ani obiadu ani kolacji bez wody – jej resztki właśnie wypiliśmy.
Z ogólnego szkicu okolic Baile Herculane, wnosimy, że tuż poniżej grzbietu jest Źródło Elżbiety- Izvorul Elizaveta. Powinno być w pobliżu szlaku niebieskiego trójkąta, dochodzącego aż na grzbiet z Baile Herculane. Nie mijaliśmy go raczej wcześniej, z czego wynika, iż źródła należy szukać nieco dalej ku północy. Koledzy ruszyli więc z butelkami poszukiwać upragnionej wody. Trochę to trwało, aż wreszcie Tomek wraca z pełnymi butelkami! Kolejno udajemy się po życiodajny- zwłaszcza w tym żarze- płyn. Czas na obiad- po raz pierwszy w życiu przygotowuję liofilizat: po zalaniu wrzątkiem i zamknięciu opakowania czekam niecierpliwie- bardziej z ciekawości niż z głodu, popijając tymczasem gorącą herbatkę – najlepszy na upał patent Beduinów. Danie okazało sie nadzwyczaj dobre, choć z lekkim posmakiem… właśnie nie mam pojęcia czego. 😀
Po zasłużonym obiedzie czas na relaks- opalanie, drzemka, generalne lenistwo… W gęstej, mglistej duchocie słyszymy ruch w krzewach – coś się ku nam zbliża… spokojnie- to tylko wiatr poprzedza grzmiącą coraz bliżej burzę. Około godziny 16 leje- intensywnie, choć niezbyt długo. Na szczęście zdążyliśmy wszystko popakować i pochować w namiotach zanim ulewa nadeszła. Czas deszczu wykorzystaliśmy na sen- właściwie to nie spaliśmy porządnie od dwóch dni, toteż śpię nadal jeszcze długo, gdy już namiot zdążył wyschnąć. Niestety- powietrze odświeżyło się tylko na moment.
Wieczorem czas na kolację. Mam jeszcze sporo zapasów normalnego 🙂 jedzenia z domu- chleb, bułki, kiełbasa… mniam, mniam. Wiem, że w gorącu długo to nie wytrzyma, więc jem ile mogę. Piję także dużo herbaty oraz przegotowanej wody źródlanej z rozpuszczonymi witaminkami.
Po kolacji nadszedł czas na planowanie dnia następnego. Patrząc na “mapy” wiemy już, że dziś nie zaszlismy tam, gdzie zamierzaliśmy. Pocieszamy się, że “w tym upale”, “pierwszego dnia w nieznanym terenie”… Za to jutro zajdziemy hen, że ho ho! W nocy krople bębnią o tropik namiotu- kto zna ten dźwięk ten wie, jaka to kołysanka. Oczyma wyobraźni widzę się już pod Arjaną… ( o kolejnym dniu czytaj tu) Wycieczka do Rumunii? – kliknij tu
Zobacz galerię zdjęć z wyprawy
Dodaj komentarz