Gruzja 2014 – miasta i góry

Wpis gościnny – autor: Artur Sutkowski

Gruzja – wyprawa krajoznawcza z trekkingiem górskim

Ta wyprawa chodziła mi po głowie już od kilku lat. Zawsze jednak zdarzało się „coś”, co nie pozwalało mi zrealizować planu. Zaczytany w relacjach z tego kraju, byłem pewien, że muszę go zobaczyć. Gdy czytam recenzje z różnych wypraw, zawsze znajdują się tam jakieś minusy, natomiast Gruzja była wyjątkiem. Zachwyt wylewał się z papieru i to z różnych źródeł, tak więc nie mógł być to przypadek. Postanowiłem więc odwiedzić pewien portal społecznościowy ( http://globtroter.pl/ ) i odpowiedzieć na ogłoszenie Kariny, dotyczące wyjazdu do Gruzji. Zebrała się sześcioosobowa ekipa, z którą miałem przyjemność poznawać ten ciekawy kraj. Wyprawa miała charakter krajoznawczy i trekkingowy.

Jazda

Podróżowanie po Gruzji jest pewnym wyzwaniem. W naszym przypadku, gdzie było nas sześcioro, zazwyczaj wybieraliśmy możliwość wynajmowania busa, który cenowo wychodził podobnie jak marszrutka, która z kolei jeździ wolniej. Styl jazdy kierowców był różny, ale wszystkich łączyła brawura na zakrętach. Szczególnie 5cio godzinna podróż z Kutaisi do górzystej Mestii. Nie mam choroby lokomocyjnej ale ta trasa zakończyła się u mnie zwrotem obiadu.

Gruziński kierowca kojarzy mi się z przymiotnikami: szybko, głośno i brawurowo. Kto pierwszy na skrzyżowaniu ten lepszy, większe samochody nie przestrzegają przepisów a mniejsze muszą się dostosować bo one ucierpią bardziej w razie stłuczki. Trąbienie wcale nie musi oznaczać, jak u nas, irytacji kierowcy ale często tak pozdrawia się kolegę, czy ostrzega innych przy wymijaniu. Lusterka są zbędne. Wyprzedzanie na trzeciego, przed ostrym zakrętem to nie była wyjątkowa sytuacja. W pewnych momentach stawałem się bardziej religijny i nie patrzyłem już na drogę…

'Diabelski wóz' Fot. Diabelski wóz i kierowca

Często, na jezdniach spotykane były krowy, czy inne bydło, które bez żadnych kompleksów pomykało po środku drogi nie bojąc się ani trochę pędzących marszrutek. Kierowcy nie mieli zamiaru szczególnie zwalniać przy wymijaniu i kilka razy, o mały włos nie zahaczyliśmy o krowi łeb. Taki styl jazdy tłumaczyłby powszechne popękane szyby. Niemal każdy pojazd, którym się poruszaliśmy miał, mniej lub bardziej, pękniętą przednią szybę. Nie ważne, czy to był stary wrak, czy nowy, bardziej czysty bus. Gdy pojazd miał całą szybę nie wzbudzał mojego zaufania, bo to znaczy, że jest nowy w biznesie…albo dba o samochód, co jest mało prawdopodobne.

Mestia

Fot. Mestia

Pierwszego dnia, w gruzińskim mieście miałem problem ze swobodnym przejściem przez pasy. Tutaj naprawdę pieszy znaczy niewiele i możesz zapomnieć, by ktoś cię przepuścił. Po jakimś czasie jednak poznałem zasady przechodzenia przez jezdnię i nawet sprawnie przemykałem między samochodami, które nie miały zamiaru nawet zwalniać. Gdy pokona się barierę strachu wszystko idzie płynnie i pozorny chaos na drodze staje się bardziej zrozumiały. W Gruzji sytuacja potrafi zmieniać się bardzo szybko. To dotyczyło każdego aspektu naszej podróży. W trakcie drogi z Batumi do Bordżomi (Borjomi), okazało się, że po drodze jest duży remont drogi i nie przejedziemy. Oczywiście nie było mowy, by kierowca wiedział o tym wcześniej. Pojechaliśmy więc z innymi pasażerami drogą na około ale jak się okazało kierowca zmienił zdanie i do Bordżomi (Borjomi) nie pojedzie…po prosu nie. Okazał się na tyle w porządku, że zamówił na swój koszt taksówkę, by nas przewiozła dalej na miejsce.

Naciąganie przez busiarzy i taksiarzy były niestety dosyć częste i trzeba było się wykłócać o uczciwą cenę. Było to dosyć uciążliwe, szczególnie dla Kariny, która jako jedyna w grupie dobrze znała język rosyjski. Oczywiście byli też i uczciwi, przyjaźni nam busiarze choć byli w mniejszości. Charakterystyczne w Gruzji było to, że jeśli dana osoba czegoś nie wie to nie znaczy, że tak ci odpowie. Zazwyczaj odpowiedź brzmiała „zaraz się dowiem” i sięgano po telefon. Czasem z grzeczności lub na odczepnego odpowiadano nam cokolwiek, ale nie ma odpowiedzi „nie wiem”. Zawsze coś się da załatwić. Jeśli nie mieliśmy kartuszy na trekking, bo samolotem przewozić gazu nie wolno a kupić nie ma gdzie, to nie znaczy z nie da się załatwić. Jeśli jedna z koleżanek nie miała karimaty a nie ma opcji zakupu czy pożyczenia, to nie znaczy, że będzie spała na twardej ziemi.

W Mestii uprzejmy gospodarz następnego dnia załatwił trochę gazu w kartuszu i coś na kształt karimaty dla naszej koleżanki…choć karimatą nie było. Mniejsza o wygląd ważne, że miała jak spać pod namiotem. Ten sam gospodarz pokazał nam najciekawsze trasy w Swanetii, zdjęcia terenu i ostrzegł przed niebezpiecznymi trasami. W Tbilisi, gdy nie wiedzieliśmy którędy iść, zaczepiła nas dziewczyna, która usłyszała język polski. Okazało się, że to Gruzinka studiująca w Katowicach i niemal płynną polszczyzną pomogła nam znaleźć odpowiedni bus oraz poradziła, gdzie jest taniej. Nie pozostawiano nas tam samych sobie.

 

Najbardziej rozdmuchanym mitem o Gruzji jest cudowne jedzenie, które powala z nóg. Jeśli chodzi o sztandarowe posiłki jak czaczapuri, khinkali czy szaszłyki to są właściwie jedyne potrawy, które robią dobrze…ale też nie zawsze. Mają dobre sery i ciasto, natomiast mięso pozostawia wiele do życzenia. Nasze ruskie pierogi przebijają smakiem khinkali z niezbyt smacznym mięsem mielonym w rosole. Dobrze przyrządzają khinkali z grzybami czy warzywami. Chaczapuri, czyli cienki placek z serem jest potrawą raczej fastfoodową, smaczną, ale na dłuższą metę po prostu nudną. Po kilku dniach jedzenia chaczapuri człowiek ma naprawdę dosyć.

Świetne szaszłyki z jagnięciną uraczyliśmy jedynie raz, po wielu nieudanych zamówieniach, w knajpie, po drodze do Kazbegi. Sałatki były dosyć ubogie, ale smaczne. Były to pokrojone ogórki i pomidory posypane smaczną, kruchą, delikatną cebulą. Świetne były też bakłażany z rozdrobnionymi orzechami. Najlepsze jedzenie zasmakowaliśmy w Batumi, w niepozornej knajpie z plastikowymi stołami pod parasolką miejscowego browaru. Była tam świetna Troć i coś w rodzaju zapiekanych ziemniaków z mięsem wołowym, polanym śmietaną i żółtym serem.

Chaczapuri i bakłażany

 Fot. Czaczapuri i bakłażany

<<Pobierz darmowy fragment przewodnika.

Ich menu jest dosyć monotematyczne ale lepiej nie odchodzić od ich podstawowych dań. Pizza czy kebab były niesmaczne. Było tłusto, nawet jak dla Polaków a potrawy mało urozmaicone. Mimo, że nie jestem wybrednym smakoszem, to kuchnia gruzińska nieco mnie zawiodła…i nie tylko mnie. Może dlatego, że tyle dobrego o niej wcześniej czytałem.

…acha, jeśli ktoś nie lubi kolendry to będzie często grzebał w talerzu, ponieważ wszystko podawane było z tą rośliną.

Dynamiczna sytuacja na drogach miała swoje odzwierciedlenie również w knajpach. Okazywało się czasem, że to co zamówiliśmy wcale nie musiało być tym, co otrzymamy. To nie były pojedyncze przypadki. Na pytanie ‘jaką macie rybę?’ odpowiedź była, ‘a jaką byście chcieli?’ Jeśli nie mieli zamówionego dania, to biegano do ‘spożywczaka’ i na szybko przyrządzano. Nikt nam przecież nie odpowie, że „nie ma” czy „nie można”. Jeśli np. zamawiamy kawę to należy wyraźnie podkreślić, że gorącą bo oczywiste jest, że dostaniemy zimną…i też nie koniecznie kawę a np. ‘zbożówkę’.

Nauczeni doświadczeniem zamawialiśmy napoje „na gorąco”, jednak i tak otrzymywaliśmy zimne, lub jeśli chcieliśmy zimne piwo, to otrzymaliśmy ciepłe. Kelner nie władający ani rosyjskim ani angielskim nie przyzna się, że nie rozumie, tylko przytaknie i zrobi po swojemu. Nie raz trzeba było podchodzić do lady i pokazywać palcem i gestykulować o co nam chodzi. Ma to swój urok, ale na dłuższą metę, gdy byliśmy zmęczeni ciągłą jazdą, dopadały nas negatywne emocje i byliśmy bardzo upierdliwi dla obsługi. Ciągła walka o swoje i upór niektórych uczestników wyprawy sprawiają, że otrzymujemy to czego chcemy. W każdej knajpie, bez względu na standard, dolicza się 10-15% za „obsługę”. W takiej sytuacji napiwki od serca tracą sens a kelnerzy mają nas głęboko w poważaniu.

Miasta

Miasta w Gruzji są bardzo zróżnicowane. Od zapyziałych dziur gdzie bieda wyłania się z obdrapanych i popękanych budynków, po nowoczesną architekturę, gdzie budują się ciągle nowe mieszkania.

Mestia – małe podgórskie miasto, niczym szczególnym się nie wyróżniało, poza tym, że od niej odchodziły szlaki do gór Swanetii. Posiada też wysokie kamieniste wieże pamiętające czasy średniowiecza, chroniące przed lawinami i najeźdźcami. Dzisiaj służą jako magazyny i atrakcję turystyczną. Jeszcze niedawno podgórska mieścina, dziś robi z siebie małe Zakopane. Niestety, masowa turystyka jest coraz bardziej widoczna w Gruzji. Turyści, którzy co roku wybierają się na Chorwację, chyba zaczęli wybierać nowe kierunki… ten trend widoczny był również w Tbilisi.

Tbilisi – Stolica kraju, rozwijająca się metropolia z dużą ilością nowych budynków i starych zabytków. Nie zrobiła na mnie dużego wrażenia, ale dla kogoś, kto lubi włóczyć się po dużych miastach z bogatą przeszłością to miejsce dla niego. Jest tam dużo starych monastyrów oraz miejsc gdzie można się zrelaksować. Są tam stare banie (również zabytkowe) czy wąskie uliczki zapełnione knajpami. Jest tam sympatycznie, ale nie polecam pobytu dłuższego niż 2 dni. Dłuższy pobyt może powodować objawy znudzenia i zmęczenia. Dobre miejsce na ewentualny zakup pamiątek/prezentów…a właściwie jedno z niewielu miejsc, bo przed wylotem z Kutaisi (drugie miasto w Gruzji co do wielkości), ku naszemu zdziwieniu, nie mieliśmy takiej możliwości. Warto znać język rosyjski by porozmawiać z mieszkańcami, bo to oni są najciekawsi w zwiedzaniu Gruzji.

By zaopatrzyć się w dobre wino zagadałem do przypadkowego, wąsatego pana w średnim wieku, czy mógłby nam coś polecić. Ten zabrał nas do swojej znajomej, by mogła nam sprzedać wino swojego wyrobu. Jestem pewien, że gdybym znał lepiej rosyjski to mógłbym się do nich wprosić na obiad, wypić niejedno wino z życzliwymi gospodarzami i pogadać o wspólnych radościach i smutkach. Jednak skończyło się na zwykłej transakcji i wymianie uprzejmości. Jechać do Gruzji, bez znajomości języka rosyjskiego można…ale wiele się traci. Po drodze mieliśmy kilkakrotnie okazję napić się z przypadkowanymi mieszkańcami, którzy częstowali nas wódką. Piliśmy długie toasty za przyjaźń polsko-gruzińską, żeby niczego nam nie brakowało i by nasze dzieci były zdrowe. Takie sytuacje zdarzają się bardziej w przydrożnych knajpach niż w miastach i pozostawiają miłe wspomnienia.

W jednej z przydrożnych knajp

Fot. W jednej z przydrożnych knajp

Fot. Toast za przyjaźń Polsko-Gruzińską

Batumi – To miasto już od wielu lat posiada tradycje turystyczne i wydawałoby się, że to kolejny kurort z wczasowiczami w średnim wieku. Miasto jednak mile zaskakuje i mimo, że nad morze wybierałem się przy okazji, to właśnie tam bardzo odpocząłem. Ciekawa architektura, rower po bulwarze, wzdłuż Morza Czarnego, możliwość zjedzenia świeżo złowionych ryb. Zaraz po zakupie na targu rybnym, bez problemu nam je usmażą w pobliskiej knajpie. Nawet kamienista plaża nie przeszkadza w delektowaniu się ciepłym morzem. Po plaży przechadzają się starsze panie proponując czaczapuri czy zimne napoje. Nie było tam zatrzęsienia ludzi jak nad Bałtykiem, chociaż była już druga połowa czerwca. Wieczorem można usiąść z winem przy fontannie, której strumienie, w rytm muzyki, prezentują niesamowite formy współpracując ze światłem. Policja się nie przyczepia o picie w miejscu publicznym. Jak zwykle trzeba uważać na Cyganów, zwłaszcza na ich zwinne dzieci i ich małe lepkie rączki.

Batumi

Fot. Batumi

Uczta...

Fot.Uczta

Negatywnie zaskoczenie to Bordżomi (Borjomi), kraina słynnej wody mineralnej znanej na cały świat. Ta miejscowość nie prezentowała nic ciekawego. Owszem, jest całkiem przyjemny park prowadzący ku basenowi z ‘leczniczą’ wodą, ale kąpanie się w brudnej cieczy z grupką miejscowych chłopaków, w syfiastym basenie, nieco odstraszył nie tylko dziewczyny. To nieco kurortowa miejscowość w rodzaju Krynicy Zdrój, gdzie słonawa woda ma mieć niesamowite właściwości. To nie dla mnie.

Wardzia (Vardzia) – wczesnośredniowieczne miasto wykute w skale w celu schronienia się przed najazdami Mongołów. Warto je zobaczyć ze względu na ciekawą historię, która jest w zasięgu ręki. Obiektem zajmują się mnisi, którzy żyją w jednej z takich pieczar, jednak z udogodnieniami w postaci piecyka i telewizji kablowej. Z oczywistych względów nie można było zobaczyć ich mieszkań, ale ciekawskie oko Magdy wypatrzyło, że nie mają tam tak źle. Po wycieczce o Wardzi pojechaliśmy do miejscowej łaźni, którą mieliśmy na wyłączność. Umieszczony był w rozpadającym się budynku, który z zewnątrz wygląda na gospodarczy. Bardzo mi się spodobał i od razu chciałem tam wskoczyć. Po kąpieli czułem się zmęczony i szczęśliwy.

SPA w środku...

Fot. Łaźnia wewnątrz

Ludzie

Przed wyjazdem czytałem sporo o pozycji kobiety w Gruzji, że jest podrzędna a społeczeństwo jest typowo patriarchalne. Może tak też jest, ale zaprzeczeniem tej teorii jest przypadek właścicielki pensjonatu w Bordżomi (Borjomi), która trzymała w ryzach nie tylko swoje gospodarstwo ale i całą okolicę. Doszło do małego konfliktu między nami a nią. Chciała nas naciąć na dodatkowy nocleg gdyż późno przyjechaliśmy z wycieczki z Wardzi. Zabroniła (!) okolicznym busiarzom wieść nas wieczorem do Tbilisi. Gdy zapytaliśmy miłego kierowcę, dlaczego tego nie zrobi? Odpowiedział, że ta kobieta jest jego sąsiadką i to ona przekazuje mu klientów na wycieczki do Wardzi. Ona organizuje nocleg dla szkół i decyduje kto zarobi na transporcie uczniów czy turystów. Mówi, że nawet gdy zrobimy to po kryjomu, ona zauważy, że nie ma samochodu pod jego domem i domyśli się, że nas zawozi…a on nie chce mieć z nią kłopotów.

W końcu, Karina z Grześkiem, znaleźli ‘niezależnego’ kierowcę, który nie był z nią powiązany. W między czasie kobieta zdążyła zrobić wywiad z naszym kierowcą: kto go przysłał i czy przypadkiem nie ma powiązań z jej sąsiadem. Cała sytuacja była dosyć absurdalna. Kobieta podczas gościny była wyjątkowo wścibska i wypytywała się nas o dosyć intymne sprawy. Wyraźnie wymuszając z siebie uprzejmość, częstowała nas rozwodnionym, niesmacznym winem.

To był jednak wyjątek. Spotykaliśmy zazwyczaj uprzejmych ludzi, szczególnie na początku, w Kutaisi. Georgio bardzo nam pomógł jeśli chodzi o dalsze kontakty w miastach, które chcieliśmy zobaczyć a jego uprzejmość była naturalna. W Mestii, Batumi, Tbilisi, ludzie byli wobec nas życzliwi i uśmiechnięci. …

Góry

tacy też byli ludzie, których spotkaliśmy na trasach trekkingowych. W Swanetii spotkaliśmy po drodze sporo Polaków i to w różnym wieku. Góry Swanetii są piękne i potężne. Mieszają się tam krajobrazy z różnych światów. Bogata roślinność, wyżej, księżycowy krajobraz w postaci brązowego pyłu (piargi) i skał, jeszcze wyżej surowe zaśnieżone szczyty. Czułem się trochę jak na innej planecie. Jedyny, ale ważny, problem ze Swanetią jest taki, że brak tam źródeł wody pitnej, a przynajmniej w rejonie po którym chodziliśmy, pod samą Ushbą. Woda z lodowców była bardzo brudna i nawet przegotowana mogła być groźna dla żołądka. Na dłuższe trasy trzeba brać ze sobą duże zapasy wody, co jest bardzo wyczerpujące podczas wędrówki. Jednak udało się nam zaopatrzyć w wodę u turystów, który wjechali w góry terenowym samochodem. Tak też można.

W tle Uszba (Ushba) Gruzja, Kaukaz,

Fot. W tle Uszba (Ushba)

Biwak w Swanetii, Gruzja

Fot. Swanetia

 

Jeziorko Koruldi, Gruzja

Fot. Jeziorko Koruldi

 


Druga trasa trekkingowa dotyczyła okolic góry Kazbek. Wyruszyliśmy z pod słynnego z widokówek klasztoru Sameba. Chcieliśmy przejść do ‘stacji meteo’, umiejscowioną na wysokości 3 670 m.n.p.m, pod Kazbekiem. Pod samą stacją zboczyliśmy jednak z kursu (co nie było trudne) i niechcący poszliśmy w nieco innym kierunku. Dzień się kończył, więc trzeba było rozbić się awaryjnie na twardym i krzywym podłożu. Następnego dnia udaliśmy się w stronę stacji meteo ‘na lekko’, zostawiając plecaki w namiocie. Sama stacja to noclegownia dla ludzi udających się na Kazbek. Kiedy tam doszliśmy, od tygodnia nikomu się to jeszcze nie udało, gdyż pogoda na to nie pozwalała. Jednak cały czas przychodzą kolejni chętni mający nadzieję na zdobycie pięciotysięcznika. My, tym razem, nie mieliśmy takich ambicji, przynajmniej nie w tym roku. Zadowoliliśmy się samym faktem dojścia do stacji meteo.

Klasztor Sameba, Gruzja, Kaukaz

Fot. Klasztor Sameba

W drodze pod Kazbek, Kaukaz, Gruzja

Fot. W drodze pod Kazbek

 

ekipa, stacja Meteo, Kazbek, Gruzja,

Fot. Ekipa i stacja Meteo

 


Jeśli chodzi o krajobrazy, to były nieziemskie. Bycie ponad chmurami robi duże wrażenie. Za każdym razem. Niesamowita surowość klimatu, ogrom przestrzeni, potęga Kazbeka i okolicznych szczytów wyłaniających się ponad chmury, roztapiający się powoli lodowiec z wąskimi szczelinami…to jakby podróż na inną planetę. Nawet mgła, która co chwila zakrywała szczyty, nie zamazała mojego zachwytu. Powrót był szybki a wszechogarniająca mgła nie pozwalała cieszyć się widokami podczas schodzenia. Kapryśna pogoda jest niestety stałym elementem tego miejsca i trzeba to wliczyć ‘w koszty’. Mimo to, na pewno kiedyś tam jeszcze wrócę.

Kazbek, Gruzja

Fot. Kazbek

Moje uczucia po tej wyprawie są mieszane ale ogólnie pozytywne. Spotkaliśmy tam wielu uprzejmych i ciekawych ludzi. Zauważalna była typowa gruzińska gościnność i serdeczność. Opisywane nieprzyjemności łagodził fakt, że za towarzyszy miałem świetnych ludzi z pozytywną energią. Jednak turystyka miejska i zbyt długie przebywanie w dużych miejscowościach, nawet ładnych i oryginalnych, jest męczące. Gdy wrócę do Gruzji, to skupie się na trekkingu i odpoczynku w Batumi. To najbardziej optymalna wersja dla globtroterów, którą bardzo polecam 🙂 Gruzja od A do Z

Artur Sutkowski

Zdjęcia: Karina Ocalewska, Artur Sutkowski

Zobacz galerię zdjęć z wyprawy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.