Jakże często nam się zdarza, iż marząc o dalekich wyprawach, zapominamy o uroku najbliższej okolicy. Przygotowując się do egzotycznych wojaży oglądamy wspaniałe zdjęcia i filmy napawając się dreszczykiem emocji. Swoje stare i znajome rejony traktujemy jak życie codzienne, poświęcając na ich zwiedzanie tylko kilka godzin podczas weekendowych wypadów.
Jednak, gdy wiesz, że twój region jest atrakcyjny, to wtedy chodzą ci po głowie plany dłuższej wyprawy, lecz zawsze z dodatkiem: “kiedyś”. Też tak miałem- od wielu lat nosiłem się z zamiarem rowerowej wyprawy po Jurze i …zawsze był czas na realizację “ciekawszych” projektów.
Wreszcie w tym roku powziąłem decyzję: teraz! Czerwcowy długi weekend okazał się do tego odpowiedni. Jeszcze tylko uzgodnienia ze sprawdzonym towarzyszem przygód wszelakich, też Robertem i…nadszedł ten dzień, gdy przyjeżdża z Wronek bezpośrednim pociągiem na dworzec Częstochowa Stradom, który od czasu uruchomienia trasy pendolina skoncentrował więcej ruchu dalekobieżnego niż dworzec główny. Sobotę spędzamy na leniuchowaniu i rozmowach o planowanej na lato wyprawie w Góry Fogaraskie. Jeszcze w ostatniej chwili zmieniam plan naszej rowerowej wycieczki: zamiast wstawać bardzo wcześnie i jechać pociągiem do Trzebini, wstaniemy później i dojedziemy tylko do Ząbkowic, aby stamtąd rowerami dotrzeć w okolice Babic.
Tak zrobiliśmy i około 9 w niedzielny ranek mozolnie taszczyliśmy nasze rowery z bagażem po schodach, aby wydostać sie z peronu. Wygodniejszej legalnej opcji nie zauważyliśmy. Był jeszcze lekki chłodek toteż pozostałem w polarowej koszuli. Słońce jednak stopniowo zwiększało swą moc. Po przymocowaniu ładunków ruszyliśmy rozglądając się za sklepem spożywczym. Kupić wodę mineralną – to było nasze zadanie numer 1. Po uzupełnieniu zapasów czas na pierwsze fotki (niestety nie zobaczycie ich tutaj, dalej wyjaśnię, dlaczego). Tuż za Ząbkowicami popełniam pierwszy błąd nawigacyjny: zbytnio wierząc w dokładność starej mapy za wcześnie skręcamy w prawo i…Włóczymy się jakimiś podejrzanymi szlakami wśród dymiących kopalni, głębokich kominów, rachitycznych hałd i rozległych lasów – a może odwrotnie. 😉 Nie jesteśmy zwolennikami turystyki industrialnej, więc szukamy najprostszego szlaku wyprowadzającego z tego chaosu. Niestety drogę w pożądanym przez nas kierunku ( Go south, young men, go south!) zagradza seria torów kolejowych.
Jedziemy na wschód- na zachodzie jest na 100% huta Katowice!- dobrej jakości drogą przemysłową wypatrując tunelu lub wiaduktu nad torami. Zanim się pojawił, tory poczęły zakręcać w lewo, czyli na północ. Jeszcze trochę, a wrócimy do miejsca dopiero co przez nas opuszczonego! Zaczynam mieć wątpliwości gdzie się znajdujemy. Wreszcie po kilku kilometrach jazdy w nieznane, widzimy “światełko w tunelu”. Po jego drugiej stronie wszystko staje się jasne: dopiero teraz znajdujemy się na drodze, w którą winniśmy skręcić – to ten zakręt w prawo- ponad godzinę temu.
Trzebinia
Prostymi i krętymi, różnej jakości drogami przez Sławków i Bukowno dojeżdżamy około południa do Trzebini. Tu spotykamy się z Sebastianem, by przy obiedzie porozmawiać o różnych podróżach. Gdy mijamy dworzec kolejowy wreszcie znajdujemy się na wcześniej zaplanowanej trasie. Mijamy Zalew Chechło, wkoło którego wypoczywa sporo ludzi . Za nim, w okolicy Piły Kościeleckiej nieco gubimy trasę nie skręcając odpowiednio wcześniej w prawo. Korygujemy błąd wykonując łuk. Słońce przygrzewa mocno, więc cieszy nas wjazd w ciemny, gęsty las bukowy, którym zmierzamy do Źrebca. Tam rozpoczynamy krótką, ale intensywną wspinaczkę dość marną drogą gruntową.
Za Pogorzycami kręcimy polną drogą z widokami zbliżając się ku Grodzisku Wielkiemu ( 380 m n.p.m.). Niestety, najpiękniejszy – jak sądzimy – pejzaż na południe, ku dolinie Wisły, zasłonięty jest gęstymi krzaczorami. Ponownie wjeżdżamy w typową dla Jury, buczynę, by po chwili stanąć na rozstaju dróg. Analiza mapy nie pozostawia wątpliwości- należy wjechać gorszą drogą w podejrzany wąwóz. Niemal od razu dociskam hamulce- rzuca mną na wszystkie strony, gdy ciemnym lasem toczę się po wertepach, mało co widząc. Ostry zakręt u podnóża ściany erozyjnej i szlak łagodnieje. Już spokojniej, coraz bardziej rozświetloną trasą dojeżdżamy do wioski Wygiełzów, nad którą bieleje wieża Lipowca. Przed szturmem zamku czeka nas jeszcze zwiedzanie skansenu i obiad w karczmie. 😀
Wygiełzów
Oficjalnie obiekty, jakie będziemy zwiedzać należą do:
Muzeum Nadwiślański Park Etnograficzny w Wygiełzowie i Zamek Lipowiec
Ze względu na późną już porę i głód, postanowiliśmy zwiedzić dokładnie tylko sam skansen. Wraz biletem otrzymujemy plan zwiedzania. Tuż przy kasie mijamy karczmę, do której nie omieszkamy się udać po obejrzeniu wiejskich atrakcji. Rowery umieszczamy we wskazanym bezpiecznym miejscu, wyciągamy aparaty i drewniane fotosafari czas zacząć!
Na początek studnia- niestety wody z niej nie zaczerpnęliśmy. Spokojnie przechadzając się między kolejnymi budynkami w ładnym parku fotografujemy oraz czytamy opisy, nie zapominając o zaglądaniu do wnętrz, tam gdzie to umożliwiono. Miłośnikom kultury ludowej zalecam osobiste zapoznanie sie z tymi drewnianymi skarbami. Tutaj ograniczę się do zamieszczenia zdjęć kilku typowych obiektów, bez ich szczegółowego opisu.
Chałupy chałupami, ale największe wrażenie wywarł na mnie dwór szlachecki. Różnica poziomu życia aż w oczy biła. Niestety we wnętrzu dworu Pan Dziedzic zakazał robienia zdjęć. 😉
Lipowiec
Po obejrzeniu obfitego w obiekty skansenu zasiedliśmy wreszcie w karczmie do obiadu. Wybrałem solidny kawał mięsa z kaszą gryczaną i surówkami. Mimo głodu ledwo zmieściłem danie w brzuchu, choć kosztowało poniżej 20 złotych. Jeszcze chwila odpoczynku i naciskamy mocniej pedały, wspinając się na zamkowe wzgórze. Przyznam się,że dość szybko zrezygnowałem z pompowania łydek już w połowie podjazdu schodząc z siodełka. Po kilku zakrętach dopchaliśmy nasze rumaki do bramy zamkowej. Czas zwiedzania się już skończył, więc poprzestaliśmy na obejrzeniu ruin spod murów. Zresztą, byłem tu już kiedyś dwa razy.
Za zamkiem podjeżdżamy jeszcze nieco wyżej by dobrze ubitą gruntową drogą poprzez buczynę dotrzeć na krawędź wysoczyzny. Tu skręcamy w prawo w drogę asfaltową podziwiając podczas jazdy rozległe widoki na północ. Z prawej potężne bukowe drzewa nie pozwalały na podziwianie krajobrazu doliny Wisły płynącej kilka kilometrów stąd w dole. W blasku nisko już świecącego słońca robię którąś już tego dnia fotkę i widzę info: karta przeładowana. Sprawdzam ile zdjęć się wcześniej zmieściło – nic, zero… Jak to możliwe?! Zabieram się za kasowanie starych filmów i zdjęć z zimy! Dopiero od tego momentu mam zrobione zdjęcia. Dlatego wszystko powyżej to foty mego kolegi.
Jeszcze tylko zakręt w lewo i dojeżdżamy do świetnego, oficjalnego, darmowego 😀 miejsca biwakowego o pachnącej historią nazwie: Stare Dworzysko. Są tu wiaty, miejsca na namioty, czysta woda z kranu, a nawet scena. Tu kończymy dzisiejszy etap.
Włóczykij
Będę zaglądał. Już polubiłem….
Robert Smyka
Dzieki. wkrótce wyjeżdżam do Rumunii, to pewnie znów będzie przerwa w pisaniu…Za to po powrocie. 🙂 Pozdrawiam